Jak może się skończyć igranie ze słońcem

Nadmierna ekspozycja na słońce prowadzi do poparzeń słonecznych – wiedzą wszyscy w teorii. W praktyce, wychodzi to różnie, jak różne są sposoby chronienia skóry. Jeżeli się nie ochronimy w najgorszym wypadku przytrafi nam się nowotwór, w najlepszym pieczenie, a gdzieś pośrodku bywałam ja.

Mam tendencje do czerwienienia się. Rumienię się z wielu, totalnie błahych powodów, latem na szczęście tego nie widać bo jestem permanentnie czerwona. Mam bardzo jasną karnację, i bardzo różnie bywa z tym moim opalaniem. Co więcej, cierpię na chroniczną sklerozę związaną z braniem lekarstw, stosowaniem kremów, czy właśnie filtrów przeciwsłonecznych. Dzisiaj opowiem Wam o tym, jak skończyło się moje igranie ze słońcem.

W 2009 roku, wakacje spędzałam w Indonezji, na Południowej Sumatrze w mieście Padang. Wyjechałam tam na wolontariat z organizacji studenckiej AIESEC. Na miejscu uczyłam dzieci angielskiego i spędzałam cudowny czas poznając siebie i zupełnie obcą kulturę. Mieszkałam z indonezyjską rodziną, z którą kontakt mamy do dziś. To był naprawdę intensywny czas wypełniony pikantnym jedzeniem i przygodami. Pewnego razu, wraz z innymi wolontariuszami wpadliśmy na pomysł wejścia na pobliski wulkan. Z pomocą indonezyjskich przyjaciół udało się wszystko zorganizować i faktycznie dotarliśmy na szczyt wulkanu żeby zjeść śniadanie. Nie będę się tutaj rozpisywać, bo to dłuższa przygoda na zupełnie inny wpis. Widoki zabierały dech w piersiach, było cudownie. Przy tym jednak bardzo męcząco ponieważ żeby zobaczyć wschód słońca musieliśmy wspinać się całą noc. Dlatego też, kiedy zeszliśmy z samego szczytu postanowiliśmy odpocząć. Wszyscy rozłożyli się na wielkim kocu i zasnęli. Tak się złożyło, że tylko ja zasnęłam na wznak i cała moja twarz wystawiona była na promienie słoneczne, w samo południe. I tutaj pewnie część z Was podejrzewa co się wydarzyło.

Na początku nic mi nie było. Schodzenie było prawie tak trudne jak wchodzenie, na samym dole jeszcze paliły się pola, przez które musieliśmy przebiec. Emocji było bardzo dużo. Kiedy dotarliśmy do wioski od razu zatrzymaliśmy się na coś do jedzenia w „restauracji”. Nie wysiedziałam tam długo ponieważ zrobiło mi się niedobrze i słabo. Podróż busem do domu była koszmarem, czułam się bardzo źle, łącznie z nudnościami i zawrotami głowy. Gdy w końcu dotarłam do domu, po kąpieli, bez jedzenia poszłam spać. Za to rano… Ból którego nikomu nie polecam. Piekła mnie cała twarz, nie mogłam oczu otworzyć tak miałam napuchnięte powieki. W kraju europejskim zapewne od razu zabrano by mnie do szpitala. W Azji, było zupełnie inaczej.

Moja rodzina nie bardzo wiedziała co ze mną zrobić. Poparzenia słoneczne były dla nich absurdem (Indonezyjczycy jak większość Azjatów nie uznają opalania, noszą bluzki z długimi rękawami, kapelusze, a czasami również rękawiczki i parasolki od słońca). Spalona od słońca twarz to była abstrakcja. Udało mi się ich w końcu przekonać, że tak, tak bardzo to zabawne wszystko, ale ja naprawdę powinnam iść do lekarza. I nie, nie zabrali mnie na ostry dyżur do szpitala. Poszliśmy do lokalnej przychodni. Wszyscy pacjencji czekali pod gabinetem, do którego drzwi były otwarte. Przy biurku siedział młody lekarz. On również nie rozumiał w czym problem. Obejrzał mnie sobie (przy otwartych drzwiach z tłumem gapiów), skomentował moją głupotę i nieodpowiedzialność, a na koniec dał jakąś tabletkę i kazał iść do domu. Tak, magiczna tabletka na oparzenia słoneczne. Zjadłam ją, bo w sumie może faktycznie była magiczna. Niestety, na mnie te czary nie zadziałały. Wróciłam do domu i wyprosiłam zakup jogurtu – dostarczono mi coś a’la actimel. Przyjęłam z wdzięcznością i robiłam sobie cudne maseczki przez kolejne kilka dni. Skóra schodziła mi nawet z uszu. Niestety, czasami nauka na własnych błędach to za mało.

Pod koniec wolontariatu znowu w podobnym składzie postanowiliśmy pozwiedzać Indonezję. Była Java z Yakartą i Yogyakartą, było również Bali. Piękny słoneczny raj. Zdecydowanie zgadzam się z tą opinią. Bali, szczególnie w tych nieuczęszczanych przez turystów miejscach jest piękne. My, po 2 miesiącach w Indonezji znaliśmy podstawy języka, zwyczaje i czuliśmy się jak tubylcy. W dodatku, wynajęliśmy dwa samochody – ja byłam kierowcą jednego z nich (!) i jeździliśmy sobie po całej wyspie. Na sam koniec postanowiliśmy trochę odpocząć na plaży. Ja oczywiście również. Wzięłam książkę i plażowałam. W sporej części byłam zasłonięta, posmarowana filtrem. Po tylu latach już nie pamiętam jak to się stało, że uda i brzuch były narażone na słońce. Oj, bardzo narażone. Pierwsze mdłości poczułam popołudniu. Już przeczuwałam, z doświadczenia co się stało, więc poszłam do pokoju. Tam dostałam wysokiej gorączki i dreszczy. Do rana jakoś przetrwałam. I niestety, nie był to kolejny dzień słonecznej laby, żebym mogła pocierpieć w hotelowym cieniu. Był to dzień powrotu na Sumatrę. Na lotnisku myślałam, że wyzionę ducha. Musiałam nosić swój ciężki plecak, a miałam problemy nawet z siadaniem. Ból sprawiał mi każdy ruch materiału na skórze. Całe uda i brzuch miałam bordowe. Po powrocie do domu zaczęły wychodzić mi na skórze pęcherze – wielkie pęcherze jak po polaniu wrzątkiem. Wtedy się tak złożyło, że miałam pokój na piętrze, był tam jedyny. Dlatego też, w nocy nie przejmowałam się, czy ktoś mnie zobaczy, tylko w samej bieliźnie cierpiałam rozłożona na łóżku. Warto zaznaczyć, że tamtej nocy nie było prądu, więc otworzyłam sobie drzwi, żeby mieć chociaż trochę powietrza i ulgi. Nie pytajcie jak, moja hostowa mama wiedziała jakich zbereźnych czynów dokonałam pod jej dachem. Poranna litania na temat tego, że w domu, w którym jest jej mąż i syn nie wolno się tak obnażać dała mi jasno do zrozumienia, że nikt mnie nie zabierze do lekarza po magiczną tabletkę. Ponownie smarowałam się indonezyjskim actimelem, ale nie przynosił specjalnej ulgi. Co więcej, żadnej apteki w okolicy nie było, a takiej, w której mogłabym liczyć na środek na poparzenia to już w ogóle.

Długo trwało zanim moja skóra doszła do siebie. Do dzisiaj na udach mam blizny i piegi po tej szalonej przygodzie. Dlaczego dzielę się z Wami, tą historią? Bo często poparzenie słoneczne kojarzy nam się z czerwoną skórą albo od razu czerniakiem. Pomiędzy jest jednak dosyć szeroka paleta cierpienia i nieprzyjemności. Blizn, piegów i znamion, które na całe życie będą nam o niej przypominać. Bez względu na to, czy używacie filtrów czy olei naturalnych. Czy może w ogóle niczego i idziecie na żywioł. Bądźcie świadomi na co narażacie siebie i swoje dzieci. Dzieci, których skóra jest tak delikatna w zderzeniu z „polskim” słońcem jak moja, dorosłej kobiety, w spotkaniu ze słońcem indonezyjskim – bez szans.

Mogą Cię zainteresować również

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *