Jak nauczyć się odpuszczać? – szybko i skutecznie

Przez internet co chwilę przelewają się kolejne teksty czy akcje, szerowane i cytowane przez wszystkich. Grafiki, które niczym bumerangi robią czwarte okrążenie facebooka i wracają. Zmęczona mama, płacząca mama, ja też tak mam, nic się nie przejmuj. To takie fajne się poużalać nad sobą w internecie, a potem zakasać rękawy i wrócić do codzienności.

Czy z tego tekstu dowiesz się jak odpuszczać, rezygnować, doceniać to co masz? Nie powiem tak, nie powiem nie. Przeczytaj całość i sama zdecyduj. To będzie studium przypadku, wyciąganie wniosków zostawiam Tobie.

Jest listopad. Kiedy to piszę ostatni tekst na blogu pojawił się w jego urodziny 20 października, wcześniejszy w połowie września. Facebook się jakoś kręcił, instagram również. W końcu dodanie szybkiego posta i wgranie zdjęcia to chwila w porównaniu z napisaniem kilkuset słów. I w ten sposób minęły prawie dwa miesiące. To nie tak, że nagle coś się wydarzyło i nie miałam czasu. To znaczy, miałam go tyle co przedtem. Chyba, bo nie potrafię tego obiektywnie ocenić. To, co się skończyło to na pewno zapał i wena. Ostatnie miesiące tak mnie emocjonalnie wykończyły, że nie byłam w stanie sklecić sensownie kilku zdań. A przecież to zawsze było takie proste. Już w gimnazjum pisałam prace na zamówienie. Wypracowanie dla siebie i kolegi z klasy. Płatność w czekoladzie lub bananach. Na studiach było podobnie ale wtedy wchodziły dopalacze dla weny w postaci wina. Kto zna japońską literaturę ten wie, że jest specyficzna i napisanie 4 (!) prac w różny sposób na ten sam temat bez winnego wsparcia byłoby niemożliwe. Do dziś pamiętam i zgrzyta mi myśl, że to mój własny, osobisty tekst, uznany został za najgorszy. No cóż, nie ma to teraz żadnego znaczenia. Po prostu, sama się wykończyłam…

Cały czas sobie powtarzałam przez te wszystkie miesiące, że jak skończę ten tajemniczy „projekt” to wszystko się zmieni i wróci na swoje miejsce. Cóż, jak to w takich sytuacjach bywa, projekt się przeciąga, absurd goni absurd, a ja już nie chcę zwalać na kogoś winy. Po prostu, biurokracja, cuda na kiju, muszę żyć już teraz a nie czekać na to „kiedyś”. To jest dokładnie tak, jak z „jak schudnę będę szczęśliwa”, „umyta podłoga da mi ukojenie (to akurat cytat ze mnie)”. Jak projekt się skończy to zabieram koleżanki na pyszny obiad – obiecałam im to już dwa miesiące temu. Do tego czasu jednak nie mogę zwariować. To „nie zwariowanie”, to klu wszystkiego.

Kobiety, które znam, i które łączą bycie matką z pracą, mają w 99% swoje dzieci w systemie albo z nianią. W systemie, czyli w jakichś placówkach, przedszkolu czy żłobku. Ich dzień jest ściśle ustalony pod grafik placówki, mają zwariowane poranki, skomplikowane popołudnia, a kiedy dziecko zachoruje albo ma bunt to wszystko staje na głowie. Prawda! Podziwiam je bardzo. I zazdroszczę, też bardzo. Te kobiety mają dla siebie czasem 5 czasem 6, a innym razem i 8 godzin, kiedy mogą się skupić na tym, co dla nich ważne, na pracy. Kiedy odbierają dziecko, to czasem jeszcze coś z biznesu się za nimi ciągnie, ale w gruncie rzeczy to jest ich wspólny, rodzinny czas.

U mnie ostatnie miesiące to było jakieś szaleństwo. Zdarzało się, że dostawałam ważny telefon smażąc naleśniki, więc z młodszym w chuście, telefonie w ręce, jednym oku na starszaku, przewracałam placki na patelni. Innym razem organizowałam opiekę nad dziećmi, jechałam w jedną stronę ponad 50km po to tylko, żeby… nic nie załatwić, bo osoba, która się ze mną umówiła postanowiła jednak nie przyjść. Takich sytuacji było bardzo dużo, płaczów Teosia pod drzwiami kiedy musiałam siedzieć nad komputerem i nie chciałam żeby bawiąc się obok, mnie rozpraszał. Litrów mleka modyfikowanego, które siłą rzeczy wypijał Amadeusz, bo mnie nie było obok (zapasów mojego mleka nie ma i nie będzie, bo nic mnie tak nie traumatyzuje jak randki z laktatorem)

Do tego możecie dodać inne inicjatywy, w które jestem zaangażowana, które kiedy się zadziewają dają mi ogrom satysfakcji. Kiedy jednak trzeba je zorganizować, przygotować, a potem się z nich rozliczyć, nie powodowały migreny czy nieprzespane noce. I tam, gdzieś w tle jeszcze zapomniany blog, który wcale zapomniany nie był, a dręczył mnie wyrzutami sumienia, każdego wtorku i czwartku kiedy nie pojawiał się żaden tekst. Kilka razy nawet coś zaczynałam pisać, ale po kilku słowach wena uciekała.

Przez to wszystko postanowiliśmy zrobić sobie wakacje w górach. Tydzień w Wiśle, gdzie mieliśmy totalnie odpocząć. I faktycznie tak było, góry mają w sobie ogromną moc, kiedy człowiek ze swoimi problemami staje twarzą w twarz z ich potęgą, to wszystko blednie. O tym jednak napiszę kolejny tekst, bo wakacje z niechodzącym dzieckiem, w górach, to coś wartego opisania. Jednak wakacje się skończyły i trzeba było wrócić do świata. I nagle, cała energia ponownie zniknęła, a zastąpiła ją choroba. To chyba było jakieś odreagowanie wszystkiego. Nie wiem, ta dziwna przypadłość dopadła jednak całą naszą rodzinę. Tata został sam w domu z antybiotykami i ciszą. Ja natomiast z dziećmi pojechałam do rodziców. I kiedy wróciliśmy kilka dni temu, to jeszcze jechaliśmy trochę na wstecznym. I dzisiaj, kiedy piszę ten tekst, czuję, że na jedynce ruszamy do przodu.

Podobno przypadłością współczesnych jest uzależnienie od informacji. Poczucie, że jak nie jesteśmy online, to omija nas coś ważnego, jesteśmy pomijani. Takie uczucie, kiedy w podstawówce ktoś nas nie zaprosił do wspólnej zabawy. Tam coś się dzieje, a nas nie ma. I teraz podobnie. Tam w wirtualnym świecie ktoś pije kawę z pianką i zajada pizzę, a ja o tym nie wiem! No i cóż. Muszę przyznać, że miałam i w sumie nadal mam podobnie. Tylko teraz to polega na tym, że otaczam się super kobietami, które robią wielkie rzeczy, realizują swoje pasje i marzenia, a przy tym są matkami i chcę tak jak one. Nie brałam jednak pod uwagę żadnych zmiennych. Mają mniej dzieci, albo więcej ale w placówkach. Mają tyle dzieci co ja, ale z inną różnicą wieku. Ba, ich dzieci to nie są moje dzieci, więc mają inne potrzeby i wymagania. Ich praca jest inna niż mój projekt, u nich tak strasznie się w domu nie brudzi, a może jedyna różnica to ta, że ich dzieci nie wstają codziennie o 5 rano…

Ja nadal nie wiem jak nauczyć się odpuszczać, bo nie ma nic z czego chciałabym zrezygnować. Te ciężkie miesiące były dla mnie bardzo cenną lekcją. Przetrwałam, ale jakim kosztem! Czy lepiej było się zorganizować inaczej, odpuścić coś po drodze, mniej się przejmować – tak, tak, tak i tak! To na pewno, ale mleko się rozlało trzeba posprzątać. Jak? No właśnie nie wiem do końca. To, co wiem to: rodzina jest najważniejsza i dzieciom czasem wystarczy naprawdę chwila uwagi, żeby potem spokojnie zajęły się sobą; wszystko kiedyś się kończy i projekt też się skończy i ja zrobię swoje 200% i to, co ode mnie zależy, za innych nie odpowiadam; spokojny umysł sprzyja pisaniu, nie ma presji, nic nie muszę, robię to bo chcę.

Jak nauczyć się odpuszczać? Ustalić priorytety, nie przejmować się rzeczami, na które nie mamy wpływu i dbać o siebie i swój kubeczek. Banały? Tak! Jednak nic więcej w tym przypadku napisać nie można. Kiedy odrobisz swoją lekcję, dojdziesz do tego co to u Ciebie znaczy i jestem przekonana, że będzie się to odnosić właśnie do tych trzech aspektów: Twoich celów, obszaru Twoich wpływów i Ciebie!

Mogą Cię zainteresować również

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *