Słyszeliście kiedyś o High need baby? Termin stworzyli William i Marthy Searsowie w swojej książce „Księga rodzicielstwa bliskości”1. Znam bardzo dużo mam, których dzieci można określić tym mianem. Te dzieci są: nieodkładalne, niezaspokojne, nieprzewidywalne, często się budzą i robią wiele innych rzeczy, które można by określić zajęciami dla „niegrzecznych” dzieci. Nie ja tak określam te maluchy, za mało czasu z nimi spędzam, a poza tym co to znaczy „niegrzeczne dziecko”?! Tak o nich mówią ich rodzice. Jeszcze więcej takich przypadków można spotkać na wszelkiego rodzaju mamusiowych grupach, forach itd. Mamy prześcigają się w mówieniu o tym jak im źle, ciężko i w ogóle w domu mały terrorysta, który od pierwszego dnia życia terroryzuje rodziców i sąsiadów.
Cóż, ja nie wiem… Przyznaję się bez bicia, że nie wiem co to znaczy mieć takie dziecko. Dla wielu jest to już powód, żeby stwierdzić, że skoro tak, to nic nie wiem o macierzyństwie. Na początku myślałam, że no dobra, mam jedno dziecko to jeszcze mało wiem. Teraz mam dwójkę i w sumie nadal mało wiem. Dlaczego? Bo wiem tylko o swoich dzieciach, a moje dzieci podobno są low need baby.
Kiedy tylko słyszę określenie lołnid, to zaczyna mi powieka latać. Nic mnie bardziej nie wkurza niż stwierdzenie, że moje dzieci mają niskie oczekiwania. Faktycznie, nie mają potrzeby być ciągle na rękach, nie muszę ich non stop zabawiać, nie budzą się co 5 minut. I chociaż nie mają takich potrzeb mają zupełnie inne! Stwierdzenie mało wymagające dziecko kojarzy mi się bardzo negatywnie. Na przykład ja, jestem mało wymagająca technologicznie – moje słuchawki mają działać, obie naraz. Nie mam tak wrażliwego słuchu, żeby konkretne parametry dźwięku robiły mi specjalną różnicę. Podobnie w kwestii procesora w komputerze i tysiąca innych rzeczy. Takie małe dziecko potrzebuje bliskości, jedzenia, snu i suchej pieluszki. Stwierdzając, że jest mało wymagające oznacza, że co? Nie potrzebuje bliskości, czy jej jakość nie musi być na najwyższym poziomie? Mogę je nakarmić mlekiem modyfikowanym o najpaskudniejszym smaku, bo przecież chodzi tylko o to, żeby brzuszek był pełen? Spać może na kamieniach, bo zaśnie wszędzie, a pieluchę wystarczy jak zmienię raz dziennie? Kurcze, może faktycznie, a ja się bez sensu wysilam?! Mogłabym oddać do przytułku i odebrać za 2 lata, jak już będzie bardziej świadome, a jego potrzeby być może, ale wcale nie koniecznie, staną się bardzie wygórowane.
Nie zrozumcie mnie źle, wcale nie twierdzę, że dzieci, które pasują do definicji Searsów nie ma! Są, są jak najbardziej i ich rodzicom życzę dużo cierpliwości i opanowania. Jednak sądzę również, że wiele osób lubi się umartwiać nad swoim rodzicielskim losem i deprecjonuje wkład rodziców w opiekę nad dzieckiem jeżeli nie jest ono właśnie takie. Zdarzyło mi się spotkać kilkukrotnie ze stwierdzeniem, że matka jednego dziecka nic nie wie o macierzyństwie. Z jednej strony się zgadzam, bo o „macierzyństwie” to ona pewnie ma wiedzę raczej ogólną, ale doskonale wie jak wygląda macierzyństwo z tym jednym, konkretnym dzieckiem. I bez względu na to czy ma ono takie czy inne potrzeby, trzeba je zaspokoić na najwyższym poziomie. Kiedy urodziłam drugie dziecko znowu dowiedziałam się, że jakiś postęp z mojej strony jest, ale nie odrobiłam zadania domowego i ponownie urodziłam nie takie dziecko, jakie prawdziwego macierzyństwa by mnie nauczyło…
Sorry, takie mamy geny! A czy same geny to nawet nie jestem pewna. Bo może Teoś jednak był high needem? A jeżeli tak, to czy już mogę się nazwać prawdziwą matką?
Wczoraj spotkałam sąsiadkę. Pitu, pitu o pierdołach. W pewnym momencie powiedziała, że aż w pracy opowiadała (my znamy ich, a oni nas – nie opowiadała o abstrakcyjnych ludziach) że drugie dziecko i znowu nie słyszy jak płacze, że na pewno mam jakąś metodę na te moje dzieci. Cóż, zrobiło mi się miło, naprawdę! I pomyślałam, że ha! Wychodzi mi to mamowanie i całkiem dobrze ogarniam chłopaków, jeżeli nie płaczą tyle, co mi się wydaje. A potem przyszło zderzenie z opinią świata, że no jasne, co to za wyczyn przy tak nie wygórowanych oczekiwaniach to każdy głupi by je zaspokoił…
I tak sobie matki polki wzajemnie poprawiamy samoocenę. Jedne przechodzą w macierzyństwie drogę przez mękę i każde zachowanie ich dziecka jest skierowane przeciwko nim. Kilkudniowi terroryści nie śpią tylko planują kolejne wyrafinowane metody dręczenia rodziców od kolek po ząbkowanie i o zgrozo, czas aktywności kiedy wolą oglądać świat, a nie spać 24h jak im rodzona matka każe… Inni, którzy nie powinni nazywać się rodzicami, bo trafiły im się jakieś dziwne egzemplarze, mają jak w raju. Ich dyktatorzy mają jakieś małe wymagania, niby te same co grupa pierwsza, ale skoro udaje się je zaspokoić to na pewno ktoś tu jedzie na dopingu. Pierwsi są ociotani, a z drugimi też na pewno coś jest nie tak. I co z tego, że wszystkie dzieci jedzą średnio co 3h, a czasami każde ma ochotę poprzytulać się do mamy przez 24h.
Jeżeli się nad sobą nie użalasz, nie zarastasz w domu brudem, nie chodzisz głodna i o zgrozo wypiłaś dzisiaj ciepłą kawę, a twoje dziecko spokojnie śpi (chociażby w chuście, bo to też wymysł tych, co rodzicielstwa nie znają…) to nie twoje podejście do macierzyństwa, a po prostu mało wymagające dziecko.
Na koniec moje spostrzeżenie z obserwacji mało znaczącej naukowo grupy dwóch chłopców – każdy hajnid ma dni, że jest lołnidem i na odwrót. Przepraszam!
1. William i Marthy Sears, Księga rodzicielstwa bliskości, Mamania 2015