Macierzyństwo – pot, łzy i krótsze życie

Przeczytałam dzisiaj pewien artykuł, w sumie bardzo krótki i trudno mówić o jakimś wygórowanym dziennikarstwie. Zwróciłam na niego uwagę ze względu na tytuł (clickbaitowe tytuły się sprawdzają). Cały tekst możecie przeczytać TUTAJ, a w skrócie mężczyznom małżeństwo służy bo się uspokajają. Kobietom zarówno małżeństwo jak i rodzicielstwo szkodzą, są bardziej szczęśliwe i dłużej żyją bez rodziny.

Co ja myślę o takich rewelacjach? Trudno powiedzieć, bo chyba już „szach mat” skoro mam rodzinę. W sensie, dzieci urodziłam i ten proces „krótszego życia” się zaczął, bezpowrotnie utraciłam ileś lat. Niestety, o ile w przypadku szkodliwości papierosów da się ją przeliczyć na utracone lata, tak szkodliwości dzieci przeliczyć się nie da. Chociaż skoro sytuacja jest tak dramatycznie nieodwracalna to lepiej nie wiedzieć? Kobiety w mojej rodzinie długo żyją, moja mama jeszcze 90lat nie dobiła, ale pokolenia kobiet przed nią jak najbardziej i to nie tylko 90, ale 95 i w górę, także nadzieja jakaś jest. Nawet jak już ileś lat straciłam, to może chociaż do emerytury dożyję.

Naukowcy na pewno mają jakiś odpowiedni przelicznik na szczęście. Dobrze opracowaną metodę badawczą, szczegółowo wyselekcjonowaną grupę, a następnie wysnuwają w pełni obiektywne, jedynie naukowe wnioski. Kim ja jestem, żeby je podważać. Nawet próbować nie będę, więc jeżeli oczekujecie naukowych wywodów, to tutaj możemy się pożegnać. Ponieważ dalej będzie bardzo subiektywnie na podstawie moich osobistych obserwacji.

Nie spotkałam kobiety, która w żadnym momencie swojego życia nie chciałaby mieć dzieci. Epizody, jak najbardziej, ten stan jednak specjalnie długotrwały nie był. Jeżeli takie kobiety są, okej, jeżeli nawet mi mówiłyście, że dzieci mieć nie chcecie, a ja zapomniałam – przepraszam. Sama przechodziłam przez okres kiedy mówiłam dzieciom „nie”, był nawet czas, że panicznie się bałam myśli, że mogę je posiadać. W pierwszej ciąży byłam przerażona wizją tego jak moje życie się zmieni, kilka chwil z noworodkiem w domu i zadawałam sobie pytanie „dlaczego?!”. Wtedy tak, podpisałabym się pod tymi badaniami. Teraz, kiedy mam dwójkę to jakoś się zgodzić nie mogę…

Nie mając dzieci byłabym wyspana. Zdecydowanie szczuplejsza, bo z kilogramami po drugiej ciąży jakoś poradzić sobie nie mogę – winne jest kompulsywne jedzenie związane z permanentnym brakiem energii, którą dostarczam sobie w najgorszy z możliwych sposób. Zapewne bym pracowała, awansowała i nie miała „luk” w świadectwie pracy. Co jeszcze? Podróżowałabym, miała więcej fajnych ciuchów, chodziłabym częściej do kina, teatru, na imprezy (i tutaj moja wątroba miała by pewnie kilka „ale”). Czego bym nie miała, nie wiedziała, nie umiała? Zdecydowany numer jeden to mikro sny – zasypianie w sekundę, sen który trwa przebycie przez 4 miesięczniaka dystansu 1,5m i pobudka; cierpliwość, samoświadomość, określanie stresorów i umiejętność zapobiegania wybuchom – jestem raczej pewna, że nie prowadziłabym takiej pogłębionej autoanalizy, bo po co? Denerwuje się, uspokajam i wszystko ok. Odkąd jestem mamą staram się nie wybuchać, określać co we mnie wzbudza takie emocje i ograniczać tego typu bodźce, dodatkowo sprawdzam przeróżne metody na relaks i zapobieganie wybuchom. Bilans z zeszłego tygodnia to porysowana ściana w kuchni, zbity kubek i dwa talerze i to bez nawet podniesionego głosu – sukces! Organizacja, podzielna uwaga, wyrobione ręce (prawie 10h na dobę mam na rękach 10kg, da się!) I nie mogłabym zapomnieć o wiedzy ogólnie z zakresu rodzicielstwa, psychologii, pedagogiki, kulinariów – zrobiłam dzisiaj banany w cieście (wow, wow, wow!)

Bywają dni, jakoś dziwnie się składa, że wtedy aura za oknem nie sprzyja, że ciężko mi się przyznać do szczęścia. Niewyspana, z niezrobioną robotą, bo wieczorem zasypiam, a z dziećmi się przy komputerze pracować nie da. Z bałaganem w domu, brudnymi włosami i marzeniami o chwili spokoju. Wtedy zdecydowanie się zgadzam i zazdroszczę tym kobietom, które mają spokój. Zasypiają z myślą o tym, że obudzą się po prostu, kiedy się obudzą (to jest taka moja masochistyczna myśl i rytuał, że przed snem liczę ile max będę mogła spać; w tym roku ani razu nie była to liczba dwucyfrowa). I to wszystko jakoś tak składa się na te pierwsze lata życia z dziećmi. Przychodzi jednak czas, że one nie budzą się z taką częstotliwością w nocy (a nawet jeśli to nie potrzebują rodziców), same sobie potrafią zrobić jedzenie i w dodatku mają swoje sprawy i gdyby się postarać to można by żyć obok nich, a nie z nimi. I tutaj dochodzimy do „klu” problemu. Do arche rodzicielstwa. Odpowiedzialność. Dokładnie, odpowiedzialność i kropka.

W ciąży włosy nam siwieją przed każdą wizytą u lekarza, w oczekiwaniu byle dotrwać do 12 tygodnia, do pierwszego kopniaka (i zawsze pojawia się za późno), do regularnych ruchów (nigdy nie są wystarczająco regularne, zawsze za mocne albo za słabe), do badań połówkowych (nigdy nie są dobrze zrobione – albo za długo albo za krótko, albo wcale), do 37 tygodnia, do terminu, do sali porodowej, a potem byle już, jakoś, byle jak, byle był koniec i dziecko na piersi. Odpowiedzialność bo spodnie za ciasne – nie, rower – nie, impreza – nie, czekoladki/ryż/banany/sok z truskawek też nie bo cukrzyca ciążowa. Żaden wysiłek i stres, chociaż cała ciąża to chociażby podskórnie i delikatnie to stres i odpowiedzialność. Potem po porodzie też nie jest z górki, chociaż jak mam fizycznie to dziecko na rękach to chociaż mi jest jakoś łatwiej, spokojniej. W tym momencie jednak dopiero zaczyna się odpowiedzialność. Co lepsze, jak lepiej, lepiej czy gorzej czy może w ogóle. Karmić piersią czy modyfikowanym, walczyć o laktację czy to tylko męczenie dziecka, wybudzać na karmienie czy dać pospać, przepajać czy mleko wystarczy. Trzymać się diety, czy można poszaleć? Iść na pierwszy spacer dookoła bloku czy nie bo smog, lepiej werandować, czy może po miesiącu. Jak kąpać to moczyć uszy, a pępek, czy potem ubrać czapkę? Kocyk to ten modny z minky, czy wełniany, czy może bawełniany? Ile warstw ubrań, ale czy na pewno nie za ciepło? O boże, kichnęło trzy razy to może już na SOR? I to się tak kręci i kręci, miesiąc za miesiącem i potem rozszerzanie diety, pierwsze kroki, pierwsze buty, pierwsze piwo, pierwsza miłość, pierwsza zarwana noc poza domem…

Teraz napiszę coś krzywdzącego, tak naprawdę bezdusznie uogólniającego i z góry za to przepraszam. Dlaczego te badania z artykułu mogą mieć w sobie dużo prawdy? Bo mężczyzna bierze ślub i stery przejmuje żona, odpowiedzialność im się rozmywa i jakoś tak niby mniej tej wolności ale beztrosko trochę bardziej. Kobieta zostaje żoną i nagle buduje sobie teorie i stawia poprzeczki. Perfekcyjna pani domu czy może ta chujowa, bo jakoś zwykłą żadna nie chce być. Kiedy pojawiają się dzieci, to opieka nad nimi to jest pikuś w zderzeniu z tym chomikiem na kołowrotku, który ciągle nakręca spiralę poczucia winy i odpowiedzialności. Bo przecież ta matka jest odpowiedzialna za wszystko, pierwsze 1000 dni determinuje dalsze życie, więc jak coś teraz zaniedba to już koniec świata, przekreśli całe życie swojego ukochanego dziecka. I nie, nie zachęcam do olewania, dawania czekolady w czwartym miesiącu życia, tabletów w piątym i wożenia przodem do kierunku jazdy w szóstym.

Jeżeli ktoś od rana do wieczora jest matką, i tylko tą matką jest, a w międzyczasie próbuje jeszcze zrobić karierę i być „jakąś” panią domu i żoną, a czasem któraś ambitna chciałaby jeszcze pobyć sobą, kobietą, to ta odpowiedzialność za wszystko faktycznie może dobić. Tak dosłownie dobić, że w którymś momencie stoisz przed ścianą i koniec, odpowiedzialność wraz z kolorem włosów zabrała Ci 10lat i nic z tym nie zrobisz. W dodatku odpowiadasz podczas badania, że „Fajnie że moje dzieci istnieją, bardzo się cieszę. Tylko wie pan, ja jestem szczęśliwsza kiedy one sobie istnieją gdzieś daleko ode mnie”.

Jest coś takiego jak wypalenie zawodowe. Kiedy zawodem jest bycie mamą (a dodatkowo jest jakiś inny zawód zarobkowy, bo przecież się da i wszystko to kwestia organizacji) to potem faktycznie może się okazać, że ta kobieta bez dzieci ( tej odpowiedzialności) żyje nie tylko dłużej ale szczęśliwiej. Skoro matka nie ma czasu iść po połogu do ginekologa, zrobić ponownie krzywej cukrowej, zbadać tarczycy, niedojada albo w przelocie wczorajszy chleb z czymkolwiek zapija piątą zimną kawą to sama bardzo intensywnie pracuje na to, żeby z wnukami pobyć trochę mniej, a życie swoje i swojej rodziny uczynić mniej szczęśliwym.

Dziecko ma rodziców i odpowiedzialność za nie spada na oboje. Dom jest wspólny i odpowiedzialność za dom spada na jego mieszkańców. Brudne gacie należą do tego do kogo należą włącznie z odpowiedzialnością za nie.

Chociaż artykuł w Rzeczpospolitej był mocno średni, wypowiedzi profesora wzbudziły kpiący uśmiech, to chyba niestety bardzo trafne wyniki badań. I ja chociaż badań nie przeprowadzałam, a jedynie studium własnego przypadku, to z bólem ale przyznaje rację. Teraz pojawia się pytanie co dalej. Kupować już miejsce na cmentarzu? Podobno na Junikowie nie tak łatwo o dogodną kwaterę, a odpowiednio majestatyczny pomnik nie należy do najtańszych. Cóż, chyba nie polecam tak zdecydowanie ostatecznych kroków. Być może podział odpowiedzialności wystarczy, w końcu jak nam na sercu lżej to i nawet fajnie przebywać w towarzystwie własnych dzieci…

Mogą Cię zainteresować również

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *