Szamotulimy, morze, Wielkanoc – maraton, który zostawił nas zmęczonych ale bardzo zadowolonych

Ostatnie dni były dla nas bardzo, bardzo, bardzo aktywne. Na co dzień nasze życie jest raczej spokojne. W domu nie leci TV, bo go nie mamy. Posiadamy za to radio, które również nie jest włączone non stop. W dodatku nie mamy żadnej grajaco-pierdzącej zabawki. Wyjątkiem można powiedzieć, że są rozliczne straże pożarne, które mają opcję włączenia sygnałów dźwiękowych. Zatem w mieszkaniu hałasujemy my, koty, zastępy straży pożarnej i sąsiedzi (wiem, że wybija 21 bo sąsiadka z góry raczy nas mszą świętą; sąsiad z dołu wprawia nas w świąteczny nastrój kolędami i co dziwne, nawet lubię jego śpiew). Poza tym w domu jest spokojnie. To ma swoje plusy i minusy. Głośne miejsca, rodzinne spotkania, aktywne dni powodują, że nasze dzieci muszą odchorować hałas i emocje. Amadeusz zdecydowanie bardziej niż Teodor, w końcu jest malutki i nie rozumie nawet części z tego co się dzieje. A kiedy dzieje się dookoła za dużo, to potem musi to „przetrawić”, czyli jego układ nerwowy musi to przepracować. Zdarza mu się wtedy być bardzo nerwowym i płakać. Nie umie się wyciszyć i cały aż „chodzi”. Teoś za to dostaje głupawki albo chociaż leży długie minuty w łóżku, bo jest zmęczony i nie ma siły się bawić, to zasnąć nie może. Czasem też budzi się w nocy z płaczem. Jak zatem przetrwaliśmy ten maraton pełen wrażeń i czy dajemy sobie radę po nim?

Zaczęło się w zeszłą sobotę od 4 urodzin Szamotulimy. Szamotulimy to stowarzyszenie Szamotulskich mam, które noszą swoje dzieci w chustach. Cudowna inicjatywa, jestem ogromną fanką dziewczyn i ich działalności. Co więcej, bardzo podziwiam założycielki stowarzyszenia, które są aktywnymi zawodowo mami, a przy tym chce im się jeszcze „bawić” w ułatwianie ludziom ich rodzicielskiej przygody. Zdecydowanie, chusta do noszenia dzieci to jest „must have”. Jeżeli kiedyś stworzę wyprawkową listę, a nie miałam takiej ani przy pierwszy ani przy drugim dziecku, to chusta będzie na jej szczycie. I teraz mała reklama, chociaż post nie jest sponsorowany. Jeżeli nie ogarniacie motania, a rozważacie takie rozwiązanie dla Waszej rodziny, to uderzajcie do dziewczyn. Koniecznie!

W zeszłym roku byliśmy na urodzinach i również w tym nie mogło nas zabraknąć. Nie byliśmy jednak zwykłymi urodzinowymi gośćmi. Miałam zaszczyt wystąpić z prelekcją pt: „Mama wraca do pracy. Jak odnaleźć się na rynku pracy po urlopie macierzyńskim”. Nie mnie oceniać czy było udane, ja jestem bardzo zadowolona. Poza mną występowała pani psycholog, mówiąc o rozwoju mózgu. Powiem szczerze, że bardzo wiele nam się rozjaśniło w tym względzie. Szczególnie, że u Teo przechodzimy coś, co niektórzy mogliby nazwać buntem. Ja mówię o burzy emocji, która targa Teodorem i z którymi wszyscy musimy nauczyć się jakoś sobie radzić. Przemawiał również pan z 8 gwiazdek, o fotelikach montowanych tyłem. Cóż mogę rzec, nasi chłopcy jeżdżą w RWFach, nawet w aucie babci, którym jeżdżą bardzo rzadko. Nasze biedaki jeszcze długo nie będą nic widzieć podczas jazdy, a nogi będą sobie na szyję zakładać. My za to będziemy zamiast na drodze skupiać się na tym, czy krowy które właśnie mijamy są po prawej czy po lewej stronie chłopców. Poza wykładami był również warsztat poświęcony nosidłom. Mamy już upatrzony model, który kusi nas w kontekście najbliższych wakacji. Spełnieniem całego dnia atrakcji, prelekcji, konkursów była loteria. Pieniądze były zbierane dla Kostka. Uroczy chłopiec, bardzo się cieszę, że mogliśmy mu pomóc!

Te urodziny to dla chłopców dzień pełen wrażeń. Najpierw dłuższa podróż autem, która trwała prawie godzinę. Następnie nowe miejsce, tłum ludzi, nowe zabawki i atrakcje, atrakcje, atrakcje. Amadeusz spał trochę w foteliku i w chuście (nawet kiedy miałam swoje wystąpienie, był ze mną!) Teoś jednak nie miał szansy się wyciszyć, poza tym był tak rozemocjonowany, że to usypianie trwałoby pewnie dłużej niż samo spanie. Do domu wróciliśmy po prawie 10 godzinach, bardzo zmęczeni i zadowoleni. Przywieźliśmy też niezłą kolekcję fantów z loterii i innych zdobyczy. Niestety, nie dane mi było ich wszystkich obejrzeć na spokojnie, bo Amadeusz nie mógł wyjść z podziwu nad atrakcjami całego dnia i chciał być tylko na rękach. W dodatku, miałam ambitne plany dopakowania naszych walizek na wyjazd na wakacje, a z dzieckiem było to niemożliwe. Pomyślicie, chusta? Super opcja ale oboje byliśmy tak zmęczeni, że nawet chętnie oddałam się robieniu za poduszkę.

W niedzielę rano, jakieś 2h później niż planowaliśmy, wyjechaliśmy nad morze. To nasza rodzinna tradycja, od 4 lat jeździmy co roku, w kwietniu nad morze. Zawsze są to okolice Kołobrzegu. Było Podczele, teraz drugi raz Mielno. Jeździmy do ośrodka, które pełni też formę sanatorium. Dla nas to idealne miejsce – cisza, spokój, trzy posiłki dziennie, basen, sauna i sala zabaw dla dzieci. Przy tym nie wygórowane ceny, bo mimo wszystko czas świetności tego miejsca przypadał na lata 90te, a głównymi gośćmi są kuracjusze. Tym razem poza nami był jeden turnus grupy starszych osób i dwie rodziny z dziećmi. Poprzednim razem poza gośćmi z turnusów rehabilitacyjnych była grupa pań z ośrodka specjalnego. Teoś był ich ulubieńcem. Minięcie ich zawsze było sporym, ale bardzo miłym wyzwaniem – tak duże zainteresowanie ze strony tylu kobiet mocno onieśmielało mojego małego mężczyznę. Tym razem było jeszcze spokojniej. To znaczy w teorii, bo posiłki z trzymiesięczniakiem i dwulatkiem mogą być jedynie względnie spokojne. Co zabawne, pozostali goście często nas zatrzymywali na korytarzach, żeby pochwalić jakie mamy super dzieci, że takie spokojne i „grzeczne” i ich wnuki to by tak nie wytrzymały i czy oni zawsze tacy są? No cóż, my uważaliśmy, że daleko im do poziomu spokoju jaki reprezentują w domu i posiłki były dla nas dosyć stresujące. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dopiero po tych komentarzach dałam sobie zupełnie na luz i przestałam się stresować posiłkami. Co ciekawe, nie nastąpił armagedon, koniec świata, a już na pewno żaden kataklizm w czasie posiłków. Wręcz przeciwnie, od tego momentu pozwalałam sobie na drugą filiżankę kawy do śniadania i życie stało się lepsze.

Pogoda bardzo nam dopisała, no prawie. Świeciło słońce, termometry pokazywały prawie 20C, tylko wiatr był taki zimny, że byliśmy jedynymi szaleńcami piknikującymi na plaży. Rozpoczęliśmy też sezon na parawaning, bo inaczej to chyba byśmy na plaży spędzili 10minut, na szybką sesję zdjęciową… Spacerowaliśmy, jedliśmy gofry i się leniliśmy. Jednak nie tak, jak byśmy chcieli. Z dwójką dzieci to jest jednak wyzwanie. W dodatku, dopiero po kilku dniach chłopcy oswoili się z nowym miejscem i zaczęli lepiej spać. Największą atrakcję miałam kiedy ostatniego wieczoru Kacper poszedł na basen i do sauny, a ja zostałam ze śpiącymi chłopcami. Ledwo drzwi się zamknęły, obudził się Amadeusz. Z nim sobie poradziłam, był cichutko i nie budził brata. Za to po jakichś 20 minutach obudził się Teoś. To był koniec świata. Musiałam nosić go na rękach, tulić, śpiewać i robić wiele różnych dziwnych rzeczy żeby skupić jego uwagę na sobie, a nie na histerii, w którą wpadł. Skończyło się na tym, że naszym statkiem kosmicznym woziłam chłopców po pokoju aż nie wrócił Kacper… Bez wózka, to chyba bym motała obu naraz w chusty – jeden na plecy, drugi z przodu. Nigdy nie musiałam tego spróbować, wiem, że jest jak najbardziej możliwe. Przez ten tydzień „wakacji” nie ruszyłam żadnej z trzech książek, które ze sobą zabrałam. Odliczając dni do wyjazdu roztaczałam w wyobraźni wizje jak to sobie siedzę na balkonie w hotelu, sama bo Kacper zabrał chłopców na spacer, piję kawę i czytam. Nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale ani razu tata nie zabrał chłopców na spacer. I nie, nie mam żalu ani pretensji. Wręcz jestem w szoku, bo nie było kiedy! Naprawdę, tyle robiliśmy w trakcie tego nic nie robienia, że się nie udało. Nawet ani jednej krzyżówki nie rozwiązałam, a to mój wakacyjny rytuał.

Kiedy wróciliśmy do domu nie dane nam było wypocząć po wakacjach. Miałam tak naprawdę jeden wieczór, żeby zrobić szybkie pranie i spakować nas do dziadków. Udało się, niczego nie zapomniałam (albo inaczej, babcia ma zapas ubrań dla dzieci na zmianę, z którego chętnie skorzystałam…) W sobotę poszliśmy wraz z dziadkiem z koszyczkiem ze święconką. Ja zostałam z Amadeuszem przed kościołem. Teo wszedł z dziadkiem do środka. Trochę się obawiałam, bo był to jego drugi raz w życiu w kościele. Pierwszy był rok wcześniej, również na święceniu potraw. Mój pierworodny pozytywnie mnie zaskoczył, dziadka zresztą też. Był bardzo zainteresowany tym co się działo i obyło się bez biegania wzdłuż ławek, czy innych atrakcji. I tak, sobota minęła nam na leniuchowaniu. W niedzielę rano za to, po śniadaniu poszliśmy szukać prezentów od zajączka. U nas w domu zajączek przynosił drobne słodycze. Ponieważ moje dzieci nie jedzą słodyczy, a nie miałam czasu robić paczuszek z orzechów i suszonych owoców – tak, miałam bardzo ambitny plan, dostali większe prezenty. Amadeusz, drewniane zabawki: gryzak, autko i grzechotkę. Teodor książkę po angielsku z pociągiem (rewelacja, siedział potem z Dziadkiem i obserwował jak pociąg mknął po torach), drewniany samolocik – musi być sprawiedliwie, owocowe tubki – tak proforma i rowerek biegowy oczywiście z kaskiem. Dostał też dwa plastikowe jajka, w których był zestaw z policjantem i weterynarzem. Te jajka wygrały z całą resztą prezentów. Nawet rower go nie ruszył, bo on chciał dalej szukać jajek. Nie dla ich zawartości, nie dla samych jajek ale dla samego ich szukania. No cóż, za rok lepiej się przygotuję. Jest to też dowód na to, że nie rzeczy materialne są najważniejsze dla dzieci, a czas i zabawa sama w sobie. Po szukaniu zająca skończyły się atrakcje, o których warto napisać. Bawiliśmy się, jedliśmy i po prostu spędzaliśmy czas razem. A! Było jeszcze coś. Obejrzeliśmy najnowsze odcinki „Gry o tron”. Mamy z 10 teorii na to, jak cała historia się zakończy i kto zasiądzie na żelaznym tronie. I nawet jeżeli jakaś wydaje nam się bardziej prawdopodobna od drugiej dochodzimy do wniosku, że i tak wszyscy zginą.

To był tylko tydzień i dwa dni. Tylko, albo aż. Dla moich dzieci ogrom bardzo aktywnego czasu. Mnie jest trudno uwierzyć, że minął tylko tydzień. Na pewno teraz nam zejdzie trochę czasu aż wrócimy do naszej codzienności i rutyny. Wiem, że są różne podejścia do wprowadzania dzieciom rutyny i życia według zegarka. U nas się to sprawdza, pozwala również nam lepiej planować zadania do zrealizowania. Stała jest kolacja, kąpiel, dwie bajki i spać, te czynności powtarzaliśmy również nad morzem i u dziadków. I wiecie co? Myślę, że bardzo Teosiowi pomogły. Czy planuję kolejny wyjazd? Tak, już w lipcu jedziemy na pewien festiwal, a we wrześniu lecimy dokądś samolotem. Czy planuję tam wypocząć? Już nie, zdecydowanie nie robię sobie nadziei. Z moich obserwacji wynika, że wakacje z dziećmi służą do psychicznego wypoczynku i spędzania czasu z rodziną. Wypoczywać fizycznie i się wysypiać jest o wiele łatwiej w domu.

Mogą Cię zainteresować również

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *